Wydarzenia
Mówią Mokate, myślą Cappuccino Z TERESĄ MOKRYSZ, właścicielką i dyrektorem naczelnym Przedsiębiorstwa
Produkcyjno-Usługowo-Handlowego MOKATE w Ustroniu rozmawia Jerzy Byra
Dwa są powody mojej tu z Panią Teresą Mokrysz rozmowy. Pierwszy, najważniejszy, to spektakularne sukcesy zarządzanej przez nią firmy MOKATE, lidera w produkcji i sprzedaży kawy cappuccino, a właściwie serii produktów szeroko znanych pod marką Mokate. Drugi powód ma wymiar bardziej osobisty. Otóż, gdy dowiedziałem się, że Pani Teresa Mokrysz jest góralką z Istebnej, skonstatowałem, że niebawem minie ćwierć wieku, jak napisałem swój pierwszy dziennikarski materiał, właśnie z Istebnej. Dotyczył nauczyciela ze szkoły podstawowej, który ukochany przez dzieci zaszczepiał w nich hart ducha i szlachetnej walki sportowej. Uważał bowiem, że w tych trudnych, górskich warunkach tylko te przymioty mogą być w ich dalszym życiu motorem do osiągania sukcesów w ogóle. Uznałem więc, że te dwa powody to doskonała okazja dla potwierdzenia postawionej wówczas tezy o wyjątkowości górali. Pani Teresa Mokrysz i jej niezwykłe osiągnięcia gospodarcze to dowód, że warunki, w których przychodzi nam kształtować swoją osobowość mają istotny wpływ na rozwój, osiągnięcia i sukcesy w dorosłym życiu. Przy okazji jeszcze jedno spostrzeżenie. Otóż, zbierając do tej rozmowy materiał, zwrócił moją uwagę wyjątkowy do Pani Dyrektor szacunek. W tych wstępnych z ludźmi rozmowach troszczono się nawet o jej zdrowie. Oczywiście, nic jej nie dolega i wygląda kwitnąco, ale uważali, że jej niepohamowana chęć sprostania złożonemu zarządzaniu i jednocześnie interesowanie się wręcz każdą z siedmiuset zatrudnionych w firmie osób może na dłuższą metę doprowadzić do zmęczenia nawet tak zahartowanego organizmu. Chyba zgodzicie się Państwo, że głośne, wobec obcych, wyrażanie przez podwładnych szacunku i troski o szefa to rzadki przypadek. To z całą pewnością najwyższe uznanie, jakie może go spotkać w zarządzaniu ludźmi. Jerzy Byra Pani Dyrektor, dobrze Pani jeździ na nartach? Teresa Mokrysz Chyba nie najgorzej. To znaczy? Przy znośnych warunkach potrafię kilkanaście razy dziennie zjechać z Czantorii. A zna Pani pana Maciejczyka z Istebnej? Oczywiście. To mój były nauczyciel i przez 8 lat najwspanialszy trener na świecie. Zapewne ciekawi Panią skąd takie pytania. Otóż, prawie ćwierć wieku temu, zafascynowała mnie osobowość tego nauczyciela. A już bez reszty pochłonęła opowieść o wspólnej z dziećmi budowie obiektów sportowych, wspólnie z nimi przeżywanych radościach, trenowaniu i kochaniu ich jak swoje. Pani też była jego uczennicą. Czy warunki wychowania i postawa nauczyciela mogą mieć wpływ na późniejszą osobowość, już w dorosłym życiu? Ogromny. życie w górach to szkoła przetrwania, ale gdy zdarzy się taki pedagog i przyjaciel dzieci, jak wspomniany pan Maciejczyk, to te ciężary łatwiej znosić, życie młodego człowieka zaczyna nabierać sensu, pojawia się nadzieja na lepsze i ciekawsze życie. Czy mam rozumieć, że życie w górach nie ma sensu? Ma, jak najbardziej. Tylko trzeba to lubić i pamiętać o kosztach takiego życia. W górach jest ono znacznie trudniejsze. Dzieci bardzo często pozostają bez opieki, wychowują się same. To normalne, bo rodzice pochłonięci są pracą. Nawet za słabo powiedziane – to nie praca, to harówka. Ma się za to własne ziemniaki, kapustę – podstawowe rzeczy potrzebne do życia. I dlatego, z punktu widzenia ekonomicznej kalkulacji, praca na 2 hektarach porozrzucanych po groniach, w dwudziestu kawałkach, jeden od drugiego o kilka kilometrów, wydaje się nie mieć sensu. Ale ta kalkulacja nie uwzględnia jeszcze jednego, niezmiennego elementu. To ogromna miłość do gór, przywiązanie do wspaniałego pejzażu. Zatem ktoś, kto zapracowanych górali umacnia w przekonaniu, że to ich umiłowanie gór jest wartością samą w sobie – robi wspaniałą robotę. Tak, jak wspomniany przez nas pan Maciejczyk. Zupełnie inaczej odbierałem górali. Dla mnie to ludzie weseli, pogodni, tryskający humorem i radością tworzenia. Śpiew i rzemiosło artystyczne są przecież ich nieodłącznymi cechami. Tacy są naprawdę. Humor, śpiew i muzykowanie to przecież najlepsze lekarstwo na wyjątkowe ciężary życia. I to nie są zachowania na pokaz. Ale trudy codziennej egzystencji rozwinęły także zmysł praktyczny górali. Jeśli muzyka i śpiewanie przyciągają gości, wczasowiczów – to czemu tych umiejętności nie wykorzystać? Można więc zagrać i zaśpiewać dla siebie, można i dla gości. Piękny koronkowy obrus, dzieło zręcznych rąk, wymagający wielu dni pracy, trafia na królewski dwór w Londynie, ale zdobi także świąteczny stół w Istebnej bądź Koniakowie. Pani wolała sport, narty, biegi, wyniki, miastowe życie. Czy dlatego porzuciła Pani Istebną dla Cieszyna. Proszę pana, ja też lubiłam śpiewać, nawet w chórze. Lubiłam również projektować nowe wzory koronek. Natomiast co do nart, to w górach każdy jeździ na nartach, to naturalna potrzeba i umiejętności. Moje, jak się okazało, pod okiem świetnego trenera, były wprawdzie lepsze niż innych, ale tylko dlatego, że ja bardzo chciałam być lepsza. Wyniosłam to z domu rodzinnego, swego rodzaju hart ducha i odporność na przeciwności losu. Dzieciństwo w Istebnej, góralskiej wiosce, w której codzienna walka o przetrwanie w trudnych warunkach i surowym klimacie jest czymś normalnym, nauczyły mnie tego. Z tym się po prostu góral rodzi i dzięki temu daje sobie radę. To mi pozostało do dziś, jak coś robię, to do końca, solidnie tak, żeby nawet przetrwało najgorszy wiatr halny. Istebnej też nie zdradziłam. Nie ciągnęło mnie również miastowe życie. Zdradziłam tylko wyczynowe narty, na rzecz dalszej nauki. Stąd wybór szkoły średniej w Cieszynie. A potem, w myśl powyższych zasad, praca w Urzędzie Miasta w Ustroniu i studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach. Skąd zatem informacja o ponad 70. letniej tradycji firmy? Za sprawą mojego męża, którego dziadek, w 1927 r., przyjechał do Goleszowa, 10 km stąd i zaczął, na sporą skalę, działalność rzemieślniczą. Składały się na nią: piekarnia, młyn, sklepy, cukiernia, restauracje, betoniarnia. Mąż stał się jednym ze spadkobierców tej rzemieślniczej tradycji rodzinnej. Osobiście skoncentrował się na produkcji materiałów budowlanych. Z której zrezygnował na rzecz słonych paluszków. Produkcja materiałów budowlanych to była bardzo ciężka i wyczerpująca praca. Trwało to długie lata i sprawiło, że mężowi zaczęło szwankować zdrowie. Ale, jak się okazało, te paluszki, to był wcale niezły interes. To dlaczego w 1989 r. przejęła Pani firmę męża i zmieniła nazwę na MOKATE. Nie przejęłam, tylko od nowa założyłam. Choć wcale nie było to moim marzeniem. Po odnowieniu się mężowi schorzeń, całkowicie zrezygnował z działalności gospodarczej i oddał do urzędu zezwolenie na prowadzenie rzemiosła. Szkoda mi było tej tradycji, więc go przekonałam, że spróbuję to pociągnąć dalej. A że był to rok przełomowy, weszła ustawa o działalności gospodarczej i zaczęły powstawać firmy o najprzemyślniejszych nazwach, więc i ja wymyśliłam nową nazwę, wspomnianą MOKATE. Brzmi świetnie. Skąd taki pomysł? Nowa nazwa powstała z połączenia pierwszych liter nazwiska i imion męża i mojego. Tworząc ją nie zdawałam sobie sprawy, że będzie tak dobra marketingowo. Wcześniejsza działalność rzemieślnicza męża prowadzona była pod jego pełnym imieniem i nazwiskiem – Kazimierz Mokrysz. Po reaktywowaniu firmy, pod nową nazwą, stała się Pani od razu sporych rozmiarów przedsiębiorcą. Zarządzała Pani produkcją i sprzedażą paluszków, przy których pracowało 100 osób. Ale co z tą kawą? Najpierw była do niej śmietanka. A znalazła się w mojej ofercie handlowej, jak to często w życiu bywa, zupełnie przypadkowo. Leciałam do mamy do Londynu i w samolocie poznałam niezwykle rozmowną panią, która, będąc dystrybutorem holenderskiej śmietanki w proszku, przekonała mnie do spróbowania wprowadzenia jej na polski rynek. I choć broniłam się przed tym, wiedziałam bowiem jak ciężko jest uzyskać zezwolenie na wprowadzenie na rynek produktu spożywczego, spróbowałam. Po pół roku drogi krzyżowej miałam wszystkie niezbędne zezwolenia z Państwowego Zakładu Higieny i ostateczne orzeczenie z Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Dodajmy, że na wprowadzenie produktu zupełnie wówczas nieznanego na polskim rynku. Tym większe Pani osiągnięcie, bo szybko okazało się, że śmietanka w proszku stała się powszechnie znana, wręcz modna. Jak się Pani udało tego dokonać i to z pozycji małego Ustronia? Uzyskanie zezwoleń to ważny i trudny etap, ale po nich nastąpił jeszcze trudniejszy. Musiałam kupić tę śmietankę i sprzedać. Na początek zaryzykowałam i sprowadziłam jednego tira. Pieniądze na zakup pożyczyłam od męża, zapewniając go, że oddam z naddatkiem. Pojawił się jednak następny problem. Jak już tę śmietankę mieliśmy, to okazało się, że nie mamy maszyn do pakowania. Spaczkowałam więc w Zakładach Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu. Od tego momentu zaczęło się mozolne przekonywanie i zachęcanie do kupna. Na początku głównie przy okazji sprzedaży paluszków w znanych nam sklepach. Co zrozumiałe, część tej pierwszej sprowadzonej partii rozdałam promocyjnie. Ale i w ślad za tym zaczęły spływać pierwsze zamówienia. Coraz mocniej i coraz większe. A więc i my zaczęliśmy zamawiać coraz więcej. Brzmi jak bajka. Czy może to znaczy, że znowu przypadek sprawił, że zajęła się Pani wprowadzaniem na rynek kawy cappuccino? Scenariusz był podobny. Ale najpierw, mniej więcej po roku, a więc już w 1990 r., przyjechali do mnie Holendrzy. Jak się okazało ci, od których przez mojego dostawcę, wspomnianą już panią, sprowadzałam śmietankę. Po kurtuazyjnych rozmowach zaproponowali bezpośrednią współpracę. Odmówiłam, bo byłam z tą panią związana umową. Ale po tygodniu wrócili razem i dokonaliśmy formalnej zmiany umowy o dostawach bezpośrednio przez producenta. Po miesiącu, ci sami panowie, przyjechali raz jeszcze, ale ku mojemu zaskoczeniu, z nową propozycją – konfekcjonowania kawy cappuccino. Znowu się Pani broniła? Może nie tak, jak przed śmietanką, ale owszem. Głównie ze względu na świadomość, że jest to produkt całkowicie nieznany. Jak przekonać ludzi do jakiegoś cappuccino? Polacy pili kawę mocną, w szklance, parzoną po turecku, do tego z jakim trudem wówczas zdobywaną. Czy scenariusz wprowadzania cappuccino na rynek był podobny jak śmietanki? Prawie dokładnie taki sam. Tir na próbę, z tą różnicą, że od razu kupiliśmy w Spomaszu maszynę do pakowania. Jakoś się sprzedał, ale zdecydowanie gorzej niż śmietanka. A już załamałam się po takim zdarzeniu. Przyjeżdżam do jednego z kontrahentów, są bardzo mili, chcą mi zrobić przyjemność i podają cappuccino. I co widzę, sekretarka przynosi kawę zaparzoną po turecku, a na wierzchu nasypane... cappucino. Po czym gospodarz to wszystko pracowicie miesza łyżeczką i... spożywa. Do wypicia to się raczej nie nadawało. Byłam bliska załamania. Pomyślałam sobie, że skoro ludzie nie mają pojęcia, co to jest, jak się to pije, to nie ma co więcej zamawiać. Ale po przyjeździe do domu odbyliśmy z mężem poważną rozmowę. Mąż skłaniał się do radykalnego kroku, by zainwestować w reklamę telewizyjną, która spełni rolę instruktażu – pokaże, jak przyrządzać dobre cappuccino. Nie obeszło się bez wątpliwości z mojej strony. Wiedziałam bowiem, o jakim wydatku mówimy. W owym czasie, na emisję reklamy, w dobrym czasie, stać było tylko światowe koncerny. Ale w końcu mnie przekonał. I powstał film. Przy okazji stała się Pani prekursorką, bo był to chyba pierwszy film reklamowy polskiej firmy. Niewykluczone. A to, że przekonał, to jeszcze nie był koniec moich wątpliwości. Gdy pojawiły się pierwsze umowy i faktury z telewizji – rosła świadomość, że podjęliśmy grę va banque. Jak zaczęłam liczyć związane z tym koszty, to truchlałam. Poza tym, wszystkie te trudne uzgodnienia z producentem filmu, biurem reklamy w telewizji. Były to dla nas całkowicie nowe rzeczy. Ale udało się. Powstał film instruktażowy, tu, w Ustroniu i na dodatek został dobrze przyjęty. Świetna melodia, łatwo wpadająca w ucho, z refrenem „Mokate Cappuccino” utkwiła w pamięci telewidzów. Naturalnie za sprawą codziennej emisji, przez miesiąc, w najlepszym czasie, przed pogodą. Rezultaty tej reklamy też przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Po dwóch miesiącach od emisji mieliśmy kolejki tirów pod zakładem. Z całej Polski. Wszyscy błagali o więcej. Co zmusiło Panią do intensywnych inwestycji i zwiększenia zatrudnienia. To prawda. I jeszcze to, że czułam jakbym łapała wiatr w żagle. Uznałam, że to życiowa szansa na sukces. Na miarę dzisiejszego wyczynu Małysza na największych skoczniach. Zaczęłam więc kupować maszyny. Oczywiście nie stały grzecznie w magazynach i nie czekały na nas. Trzeba je było zmontować. A więc wyjazdy i mnóstwo zabiegów w gnieźnieńskim Spomaszu, aby tylko zechcieli szybko te maszyny przygotować. Ten pośpiech, to poganianie wynikało z naturalnego dopingu, jakim były – długie kolejki tirów po towar. To inwestycje w rozwój produkcji i sprzedaży, natomiast nic nie mówi Pani o miejscu, w którym siedzimy, tym imponujących rozmiarów nowym zakładzie. Bo powstał nieco później. I choć wtedy było nam już naprawdę bardzo ciasno, to mój plan był taki – najpierw zdobędziemy rynek, a dopiero potem zaczniemy budować nowy zakład. Do takiej filozofii działania usilnie przekonywałam wszystkich współpracujących ze mną ludzi. Na szczęście rozumieli mnie dobrze i jakoś wspólnie przetrzymaliśmy ten trudny okres. W 1994 r., gdy marka Mokate już mocno osadziła się na rynku, zaczęliśmy z rozmachem budowę nowego zakładu. Trwała rok. Po oficjalnym otwarciu pierwsza hala wydawała mi się tak duża, że aż budziła niepokój, co w niej będziemy robić. Po roku okazało się, że znów brakuje miejsca. Trzeba było rozbudować zakład o dalsze kilka tysięcy metrów kwadratowych. Dzisiaj to już prawie 20 tysięcy. No i jako ciekawostkę dodam, że w tej pierwszej hali są teraz laboratoria, na powierzchni większej niż całe poprzednie MOKATE. Obserwując sklepy nie trudno stwierdzić, że laboratoria ciągle pracują nad rozszerzeniem oferty asortymentowej MOKATE. Dzisiaj to blisko 200 produktów. Ale prym wiedzie Mokate Cappuccino, które ze swoimi zróżnicowanymi smakami i aromatami ma ponad 60 proc. rynku i jest jego niekwestionowanym liderem. Trudno nim być? Liderowi jest zawsze trudniej, bo nowo powstająca konkurencja zawsze stawia sobie za cel uszczknąć rynku. Ale naszym największym sukcesem jest to, że doprowadziliśmy wśród klientów do wyjątkowej tożsamości marki i produktu. To znaczy – mówiąc Mokate, myślą Cappuccino, i odwrotnie. Do tak spektakularnego sukcesu potrzeba ludzi. Gdzie ich Pani znajdowała, przecież nie w Ustroniu? Mało tego, że do sukcesu potrzeba ludzi, potrzeba ludzi wspaniałych. Ja takich mam od lat. To bardzo mocny zespół. Mamy do siebie bezgraniczne zaufanie. Gdyby nie oni, ta firma tak by nie wyglądała. A jak na nich trafiłam? Często przez przypadek. Na przykład z panem dr Jerzym Chrystowskim z Bielska Białej, współpracowaliśmy luźno, ale obserwując go bliżej uznałam, że to człowiek jakiego szukam. Więc zaproponowałam, że może by związał się z firmą na stałe. Nie odmówił i od sześciu lat pełni kluczową rolę w firmie, jest dyrektorem marketingu. Muszę również wyprowadzić pana z błędu, co do wątpliwości, że w Ustroniu nie ma fachowców. Są, i to świetni. W odległości kilku kilometrów od siedziby firmy mieszkają dyrektorzy, którzy od podstaw budowali nowoczesną technologię produkcji MOKATE. Mam na myśli dyrektora ds. technicznych pana Jerzego Brannego oraz dyrektora ds. produkcji pana Jerzego Stellera. żyją sprawami firmy do tego stopnia, że czasem późnym wieczorem muszę usilnie ich nakłaniać, żeby w końcu poszli do domu troszkę pomieszkać, wypocząć. Sporo znakomitych fachowców wyrosło zresztą w samej firmie, tu zdobywając wiedzę i doświadczenie. Z dumą mogę powiedzieć, że bardzo wielu z nich wywodzi się z mojej rodzinnej Istebnej. W efekcie, gdy dziś spoglądam z okna gabinetu na zajeżdżające, jeden po drugim, autobusy i wychodzących z nich ludzi – na którąś ze zmian – myślę sobie: jesteśmy naprawdę silni. Oni przede wszystkim o tym decydują. Jeszcze co do ludzi. Ma Pani ich wszystkich prawie 700 osób. Intryguje mnie, skąd u Pani taka o nich troska, wręcz umiłowanie? Bo ja ich naprawdę wszystkich lubię. Oni mi zresztą tym samym odpłacają. Staram się więc, jak tylko mogę tworzyć rodzinną atmosferę, pełną bliskości i poczucia pełnej dla nich stabilności. A czemu służą sławne wigilijki? To świetna sposobność do okazania sobie tej bliskości. Poza tym, to jeszcze jedna okazja do podziękowania im za całoroczną pracę. To dzień, w którym wszystkim dziękuję za wniesiony trud. Potem łamiemy się opłatkiem i składamy sobie życzenia. To dla mnie bardzo ważny moment, nie ma wtedy pracownika, któremu nie udałoby mi się przekazać kilku serdecznych słów, a także życzeń dla jego najbliższych. Wreszcie wręczam każdemu podwyżki i nagrody. Oczywiście, są zróżnicowane, w zależności od zasług. A przed pójściem do domu każdy otrzymuje jakiś prezent. I kiedy później słyszę od nich: „a wie pani, w domu ten prezent położyłem pod choinkę i to był nasz najpiękniejszy upominek gwiazdkowy od wielu lat", to nie ukrywam, że jest mi przyjemnie, że mogłam im na święta sprawić taką dodatkową radość. Dodam, że w wigilijkach uczestniczą również nasi przedstawiciele z całego kraju i z zagranicy. Za to wszystko, co Pani dla tych ludzi robi wcale się nie dziwię, że Panią wielbią i szanują. Mało tego, w nawiązaniu do wigilijnych prezentów, oni twierdzą, że to MOKATE jest dla nich największym prezentem. Jeśli tak mówią, to znaczy, że mój styl zarządzania się sprawdza, że mogę dalej na nich liczyć i na pewno nie zawiodą mojego zaufania. Wróćmy jeszcze do produkcji. Do ostatniej Pani inwestycji, niezwykle kosztownej wieży rozpyłowej. Pozwala ona produkować wszystkie komponenty dotychczas sprowadzane z Holandii. Czyni firmę najnowocześniejszym tego typu przedsiębiorstwem w Polsce. Czy to znaczy, że szykuje Pani nową ekspansję produktów? Nie o to chodzi. Ta wieża służy do produkcji cappuccino, przetwarzania i produkcji komponentów dotychczas importowanych z Holandii. W ten sposób nie dość, że staliśmy się samowystarczalni, zdobyliśmy również dodatkową przewagę nad konkurencją. To co przedtem importowaliśmy teraz możemy eksportować. Wątpię by Holendrzy byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy? Trochę im namieszaliśmy tą inwestycją. Nawet musieli zredukować zatrudnienie. Choć nie ukrywam, że ze względu na koszty ręka mi drżała, gdy podpisywałam kontrakt na realizację inwestycji. Ale opłaciło się. Nie musimy już dalej, naszym dużym importem, wspierać holenderskiego rolnictwa. Nasze mleko w proszku w niczym tamtejszemu nie ustępuje. Osiągnęła Pani z MOKATE spektakularny sukces. Spływają na Panią coraz to nowe dowody uznania. Proszę mi powiedzieć, czy te kolejne robią jeszcze na Pani wrażenie? Panie redaktorze, proszę mi wierzyć, że nawet najmniejszy dowód uznania autentycznie nas wszystkich cieszy. Wszystko co tu robimy, w Ustroniu, wymaga ogromnego wysiłku. Jeśli więc rezultaty tej pracy dostrzega się gdzieś w Polsce czy na świecie, to nas i cieszy, i dowartościowuje. Jakoś wtedy łatwiej znosić przeciwności losu, których przecież na co dzień nie brakuje. Jestem pewien, że Pani góralski rodowód, z tymi wszystkimi wymienionymi cechami osobowości, skazuje Panią na sukces. Ale, nie daj Boże, gdyby coś wyszło nie tak, co Pani zrobi? Na pewno się nie załamię. O to jestem spokojna. Włożę dżinsy, tenisówki, zakaszę rękawy i zacznę od nowa. Z taką samą pasją. (luty 2001) dodano: 2012-01-05 17:38:11 |